wtorek, 27 grudnia 2011

Książkowy zawrót głowy PAŹDZIERNIK 2011.

"Grand avenue" Joy Fielding.
Przez całe lata Chris, Barbara, Susan i Vicki przyjaźniły się, wspólnie stawiając czoło codziennym problemom. Dziś jedna z nich siedzi samotnie i zastanawia się, gdzie popełniły błąd i dlaczego marzenia przerodziły się w koszmary, przyjaźń wygasła, a szczęśliwe życie rozsypało się w proch. Po przeczytaniu książki "Szepty i kłamstwa" owej autorki obiecałam sobie, że już nigdy więcej nie sięgnę po jej tytuły. A jednak, postanowiłam dać Joy Fielding szansę na to, aby mnie udobruchała i zatarła złe wrażenie. Czy się udało? A owszem i to z nawiązką! To naprawdę bardzo dobra pozycja i nie bez powodu autorka okrzynięta została mistrzynią rodzinnego piekła. Bohaterowie, a właściwie bohaterki i ich losy są tak znakomicie zakreślone, że każdą ich przygodę przeżywa się wraz z nimi, czasem zapiera dech w piersiach, nieraz powoduje kręcenie z niedowierzaniem głową, a chwilami otwiera czytelnikowi buzię ze zdziwienia.
Książka opisuje losy 4 przyjaciółek, jednak już na wstępie dowiadujemy się, że jedna z nich zginie, a inna się od nich odsunie. Kiedy zaczyna się czytać wciąż powraca pytanie "która?" i choć chciałoby sie zatrzymać wszystkie bohaterki żywe i przy sobie to jednak w końcu trzeba będzie kogoś pożegnać.
Książka bardzo przejmująca, ale również prawdziwa i co ważne, napisana tak żywym językiem, że mam wrażenie, że czytałam o losach swoich przyjaciół.

"Kochanica Francuza" John Fowles.
Fascynująca opowieść o miłości zakazanej w realiach wiktoriańskiej Anglii. Jedna z najgłośniejszych książek Fowlesa. Banalna z pozoru historia romansu arystokraty, który porzuciwszy narzeczoną, wiąże się z kobietą wątpliwej reputacji, niepostrzeżenie zmienia się w hipnotyzującą wręcz opowieść o miłości zakazanej, łamiącej społeczne normy i tabu.
Nudy, nudy, nudy. Sięgnęłam po tą powieść prawie że pewna o jej cudowności. Głośny tytuł, losy bohaterów zekranizowane, a na forach opinie w większości rozpływające się. A tu takie rozczarowanie, że aż doczytałam książkę do końca (mimo wielkiego trudu) mając nadzieję, że te ostatnie strony zmienią moje nastawienie do całokształtu. Niestety, choć bardzo się starałam to nie znalazłam w tej książce nic pięknego ani uroczego. I mimo, że John Fowles bardzo się starał (bo i język bardzo lekki i czasy wiktoriańskie szczegółowo zarysowane) to ja w tą miłość nie uwierzyłam, między głównymi bohaterami nie wyczułam ani odrobinę chemii i energii, tak potrzebnej przy pisaniu burzliwych romansów.
Wstęp, rozwinięcie i przede wszystkim zakończenie bez rewelacji.

"Piasek w butach" Elin Hilderbrand.
Wzruszająca powieść obyczajowa o sile kobiecej przyjaźni, pomagającej przetrwać trudne życiowe momenty, z akcją nad morzem podczas wakacji. Vicki, matka dwóch małych chłopców, jest poważnie chora. Jej siostra Brenda straciła właśnie pracę za romans ze studentem. Ich przyjaciółka Melanie jest w wymarzonej ciąży, lecz odkryła, że mąż ją zdradza. Wspólne lato nie zapowiada się więc wesoło. I wówczas pojawia się Josh: dwudziestolatek z sąsiedztwa, który sprawia, że ich życie nabiera nowych barw, a kłopoty wydają się do pokonania...
Książka bardzo poprawna, jednak wciąga dopiero gdzieś w połowie. Czuć w tej książce lato, słońce, morze, piasek... idealna na plażę, niestety niekoniecznie na jesień (jak w moim przypadku). I rzeczywiście jest to powieść słodko-gorzka, jednak po przeczytaniu zostaje już tylko jedno wrażenie, a mianowicie, że pointa jest zbyt słodka/gorzka (nie zdradzę, który wariant, aby nie psuć efektu końcowego).

piątek, 23 grudnia 2011

Wesołych Świąt!

Prezenty zapakowane, chatka muminkowa lśni, choinka już stoi, a właściwie leży i ukrywa się przed kotem jeszcze nieubrana, ostatnie zapasy żywieniowe dokonane. Teraz zostaje tylko pichcenie, czyli sama radość i zabawa.
"Titanic" też już za nami, wczoraj się zryczałam, "Starsza pani musi zniknąć" była w zeszły weekend jak zwykle się naśmiałam, "Kevin sam w domu" miał leciutki falstart w tym roku, bo został wyemitowany w czasie mikołajkowym, ale w zastępstwie będzie "Kevin sam w Nowym Jorku", więc fani nie martwcie się. Ja czekam jeszcze tylko na "To właśnie miłość" i "Książę w Nowym Jorku" i już będę w pełni szczęśliwa i będę mogła spokojnie objadać się i leżeć do góry brzuchem. Czytałam ostatnio wywiad z Maciejem Stuhrem i na pytanie dlaczego zagrał w filmie "Listy do M." odpowiedział: "Po prostu reżyser mi powiedział, że to jest film, który będzie emitowany w telewzji co roku przed świętami". Świetna motywacja, ale coś w tym jest, są nieśmiertelne świąteczne piosenki ("Last Christmas", "All I want for Christmas is you") i tak samo są nieśmiertelne świąteczne filmy. Jak zwykle zbaczam z tematu, chciałam wam przecież tylko złożyć życzenia :-) Bo oczywiście te filmy i muzyka to tylko dodatki kojarzące się ze świętami, dopełniające je, ale najważniejsze będzie na pewno spotkanie z rodziną przy wigilijnym stole, a także późniejsze spotkanie z przyjaciółmi z kilkoma pierożkami pod pachą:-)

Kochani, życzę Wam
zdrowych, spokojnych, cichych Świąt
w gronie najbliższych.
Życzę, aby dostały Wam się trafione prezenty
i aby wasze podarunki spowodowały u kogoś spontaniczny uśmiech.
Życzę, aby magia świąt zapanowała w waszych domach,
aby małe rzeczy przepełniały szczęściem,
a te duże uczyły umiaru i pokory.
Zresztą jaki umiar, jaka pokora!
Są Święta, więc korzystajmy z ich uroku
i czerpmy z nich tyle radości,
aby starczyło do następnych Wesołych Świąt!

czwartek, 22 grudnia 2011

Koncert Edyty Górniak w ramach imprezy "Mamy maj" w Szczecinie.

Postanowiłam trochę powspominać i sprawdzić kondycję mojej pamięci.
Dnia 21 maja 2011 w ramach imprezy Radia Zet „Mamy maj” na Jasnych Błoniach w Szczecinie odbył się koncert Edyty Górniak.
Któż nie słyszał już o gwiazdorskim zachowaniu naszej Edzi, jej humorkach i wymaganiach? (łapki w górę). Ja słyszałam, nic więc dziwnego, że na koncert szłam z nastawieniem „ciekawe jakie fochy gwiazdunia dziś pokaże?”. Edziowe humorki tak szczegółowo opisane na różnych portalach plotkarskich i w różnych kolorowych pismach zdecydowanie nie sprzyjają pozytywnemu nastawieniu kiedy człowiek wybiera się na koncert takiej gwiazdy. Ale za to dzięki temu większe jest zaskoczenie i znacznie większy pozytywny szok.
Zaczęło się od Edziowatego infantylnego zawołania: :"Witajcie Szczecinianie! Jejku, jak się cieszę że jestem w Szczecinie hihi" (w tym miejscu Edziowy chichot). „O retyyyy – pomyślałam – co ja tu robię?” Ale wystarczyła pierwsza piosenka „Jestem kobietą”, genialny wstęp, gitarka, światła, Edyta wchodzi w reflektor i zaczyna śpiewać… a człowiek zapomina przez chwilę o całym świecie. Na scenie minimum – tylko Edyta i muzycy potrzebni do wykonania danego utworu. Wspaniałe wykonanie znanej chyba wszystkim piosenki. Nagle jakieś zamieszanie na scenie, wchodzi organizator imprezy i mówi coś Edycie na ucho, Edyta poruszona podchodzi do brzegu sceny i mówi „Słuchajcie moi mili, stało się coś nieoczekiwanego, zgubił się mały chłopczyk” – nagle chłopczyk prowadzony przez organizatora wchodzi na scenę, Edyta bierze go na ręce i prosi aby się przedstawił. Chłopczyk jest cały zapłakany, wzrusza się sama Edyta, wzruszam się i ja, ale gdy rozglądam się wokół to widzę, że nie jestem z tym sama – ludzie wycierają ukradkiem oczy. Rodzice chłopca znajdują się, można kontynuować koncert.
I wtedy Edyta wciąż poruszona zamieszaniem z zagubionym chłopcem zaczyna mówić o swoim synku Allanku – i zapewne mi nie uwierzycie, ale to naprawdę mądra i wrażliwa kobieta, od razu czuć, że bardzo kocha swojego synka. Dużo uwagi poświęca również swoim fanom. „Zawsze kiedy wyjeżdżam tłumaczę swojemu synkowi, że mam w życiu dwie miłości. Moi fani to moja pierwsza miłość, więc kiedy jadę na koncert mówię mu, że jadę do swojej jednej miłości, a potem wracam do domu do niego, do drugiej miłości i on musi to zrozumieć, bo bez żadnej z tych miłości nie potrafię żyć. Kiedy jestem na koncertach brakuje mi mojego synka, a kiedy jestem w domu brakuje mi moich fanów”. Tak naprawdę to przed każdą piosenką było dużo mówienia, raz Edyta mnie wzruszała, innym razem szczerze bawiła.
A tak, pewnie nie spodziewaliście się, że kapryśna gwiazdka ma również poczucie humoru? Otóż ma :-) W pewnym momencie zaprosiła na scenę fana, wybrała takiego, który trzymał nad głową kartonik z napisem, Edzia wywołując go mówi: ”Co tam masz napisane na tej karteczce, bo nie widzę? PAULLA? Żarcik taki :-)” Fan wszedł na scenę a Edyta: „No pokaż pokaż co tam masz naprawdę napisane” i sama czyta „Edzia kocham cię” – mina zawstydzonej Edzi po przeczytaniu tych słów nie do opisania :-)
A czy uwierzycie jak wam napiszę, że Edyta ma również dystans do siebie? Pewnie też nie… Przed jedną z piosenek Edyta opowiadała o Alanie jak to chce teraz zostać piłkarzem i mama musi chodzić na jego mecze, aby dopingować syna. Całość na końcu skomentowała ze śmiechem: „Ja wiedziałam, że ten hymn to będzie się za mną ciągnął do końca życia”. Dlatego też co chwila wybuchałam śmiechem, tylko po to aby znów za chwilę mieć mokre oczy, Edyta bawiła i wzruszała na przemian, no w końcu ‘jestem kobieta, wodą, ogniem, burzą, perłą na dnie”.
Przyznam wam się, że Edyta oczarowała mnie – swoim głosem, wykonaniem piosenek, swoim naturalnym i spontanicznym zachowaniem. Owszem, chwilami jest koszmarnie infantylna i pewnie dla niektórych jest to irytujące, ale ja jej to wybaczam, przymykam oko, bo jest to w niej jak najbardziej naturalne, taka po prostu jest i tego nie kryje. Szkoda, że ludzie często źle oceniają Edytę, naczytają się tych kolorowych magazynów, które potrafią pisać o Edzi tylko w jeden sposób – ten zły i nieprzychylny – podejrzewam, że każda historia o niej jest wyolbrzymiona i ubarwiona do maksimum, a to co dobre jest omijane szerokim łukiem. I w taki sposób w głowach ludzi tworzy się negatywny wizerunek kapryśnej gwiazdy Edyty Górniak. Ja na szczęście lubię sama się przekonać na własnej skórze, dałam Edzi szansę i oczywiście nie żałuję, to świetna babka, która jest ciepła, wrażliwa i spontaniczna, a poza tym ma świetny kontakt ze swoimi fanami, widać, że ma do nich ogromny szacunek i dba o nich.
Trzymam kciuki za Edzię, aby w końcu nagrała ten długo wyczekiwany nowy album i czekam z niecierpliwością na trasę koncertową – na pewno jeszcze się wybiorę na koncert nie raz.

Niestety, nie miałam z sobą aparatu, zdjęcie więc zapożyczyłam ze strony www.echo.szczecin.pl zresztą jest opisane.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

W obliczu zagłady świata.

Ostatnio coraz częściej stykam się z tematem zagłady wszechświata. I nie chodzi mi o dosłowną apokalipsę, ale fantastyczne obrazy podsuwane nam przez filmy lub książki. Jeszcze do niedawna pełno było takich  filmów jak "Dzień Niepodległości" "2012" czy "Dzień zagłady". Również ostatnio wielką popularnością cieszą się ksiażki gdzie w umiejętny sposób autorzy przedstawiają życie garstki ocalałych ("Intruz" "Miasto ślepców" "Jutro"). Czy zastanawialiście się kiedyś jak byście się zachowali w obliczu wielkiej katastrofy globalnej, zagłady świata lub gdybyście byli rozbitkami w górach lub na bezludnej wyspie? Kim bylibyście w niewielkiej grupie ocalałych i jaką rolę pełnilibyście w odbudowywaniu świata? Ostatnio trochę mnie wyobraźnia ponosi i sama zadałam sobie te pytania. 
Z natury jestem nieśmiała. W pracach grupowych zawsze na uboczu i nigdy nie przemawiam publicznie. Zazwyczaj podporządkowuję się osobom charyzmatycznym i jestem posłuszna osobom przełożonym. Ale tak jest w świecie, w którym panuje ład i porządek. Czasem ludzie mówią do mnie „Jakby świat się walił to byś stanęła i nie wiedziała co począć”. Ale to są ludzie, którzy mnie tak naprawdę nie znają, bo każdy, kto mnie lepiej pozna wie, że mimo mojej spokojnej powierzchowności i nieśmiałej natury drzemie we mnie zorganizowany potwór potrafiący zadziwiająco dobrze radzić sobie w ekstremalnych warunkach.
Sprawiam wrażenie kruchej i bezbronnej a w obliczu zagrożenia jestem niezwykle silna i zaradna. Może nie miałam okazji sprawdzić tego w obliczu zagłady świata czy ogromnej katastrofy globalnej, ale sprawdziłam to już w mniejszych dramatach życiowych i wiem, że w momencie kiedy innym opadają ręce ja je podnoszę. Gdybym znalazła się w grupie osób ocalałych z wielkiej zagłady to na pewno nie byłabym osobą dowodzącą – przede wszystkim brak mi charyzmy i nie sądzę, aby ludzie mnie słuchali, poza tym dowodzenie jest zbyt wielką odpowiedzialnością, a ja w stresie panikuję i nie myślę logicznie. Ale z całą pewnością wsparłabym grupę moją zdolnością organizacyjną, dobrym słowem i wielkim optymizmem. Nie pozwoliłabym nikomu się poddać i nawet gdybym sama przestała choć na chwilę wierzyć w powodzenie naszego planu odbudowy świata to wszczepiałabym tą wiarę w innych, aby z czasem i oni wszczepili ją we mnie.
Myślę, że dla dobra ogółu potrafiłabym wykazać się również wielką odwagą i nie obawiałabym się mrozu, ognia, wody czy wysokości jeśli z grę wchodziłoby uratowanie czyjegoś życia. I to co wiem na pewno – wykazałabym się wielkim altruizmem i myślałabym przede wszystkim o innych, a dopiero na końcu o sobie.
I może nie wsparłabym grupy ocalałych wielką siłą fizyczną czy umysłową, ale myślę, że byłabym w tej grupie takim dobrym duszkiem podtrzymującym wszystkich na duchu, aby nigdy nie tracili wiary i nadziei na lepsze jutro.

wtorek, 13 grudnia 2011

Szalik wzór ażurowy dla początkujących.

To mój pierwszy szal. Pierwszy ażurowy i pierwszy w ogóle. Nie przepadam za nim, bo i kolor nie taki jak trzeba i wzór nie wyszedł jak chciałam, bo druty dobrałam za cienkie. Szal miał być lekki jak piórko a wzór z dużymi oczkami. Wyszło inaczej, ale sam wzór jest prosty i w sam raz dla osób dopiero zaczynających swoja przygodę z drutami. Ten wzór uczy czytania ze schematu i robienia na drutach posługując sie intuicją.
Na tym wzorze świetnie widać jaki efekt daje nam powtarzanie oczek prawych a także oczek lewych oraz efekt przerobienia oczek lewych prawymi i odwrotnie (dżersej).


Aby szal wyszedł tak jak chciałam czyli aby był lekki jak mgiełka to najlepiej użyć leciutkiej włóczki, może moherowej lub po prostu cienkiej i dobrać odpowienio druty, więc jeśli na etykiecie jest napisane że odpowiednie druty do włóczki to 2-2,5mm to użyć 4mm :-) A najlepiej zrobić próbkę na kilku grubościach i wybrać tą odpowiednią. Schemat próbowałam tak rozrysować, aby byo widać wyraźnie jak mają ułożyć się narzuty oraz "pajączki". Poza tym dokładnie zakreśliłam kierunek robótki. A oto i schemat (po kliknięciu można go powiększyć):

Legenda:
P - oczka prawe
L - oczka lewe
O - narzut
X - z 3 oczek robimy 1 oczko - pierwsze oczko na lewym drucie przekładamy na drut prawy bez przerobienia wkładając drut od spodu, nastepnie przerabiamy 2P czyli 2 oczka prawe razem, Na prawym drucie mamy jedno oczko nieprzerobione oraz jedno oczko powstałe z przerobienia dwóch prawych oczek. Oczko nieprzerobione przekładamy przez oczko powstałe z dwóch prawych i zsuwamy z drutu, w ten sposób tworzy nam się "pajączek" a na drucie pozostaje tylko 1 oczko przerobione z dwóch oczek prawych
** między tymi znaczkami wzór powtarzamy.
Ten schemat uczy również prostej zasady. Jeśli we wzorze jest jeden narzut to znaczy, że musimy pozbyć sie w pewien sposób 1 oczka, jesli są dwa narzuty to trzeba w schemacie pozbyć się 2 oczek. Akurat w tym wzorze są dwa narzuty dlatego też z 3 oczek należy zrobić 1 :-)


Owocnego dziergnia!

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Przychodzi baba do lekarza...

Ostatnio na ramieniu powychodziły mi krosteczki, taka kaszka, a że kiedyś miałam akcję pokrzywkową po truskawkach to oczywiście w panice lecę do dermatologa po ratunek. Najpierw jednak trzeba się zarejestrować i miesiąc czekać. Trudno, przez miesiąc poddawałam „kaszkę” szczegółowym oględzinom i z dnia na dzień obserwowałam rozwój jej wypadków. Rozwoju brak, „kaszka” nieustannie zajmowała swoją pozycję. Minął upragniony miesiąc i udałam się do Pani Dermatolog, która „kaszkę” wzięła pod swoje specjalistyczne lampy, potem lupę i jeszcze jakieś światło. Pokiwała głową, pomruczała „Tak tak” i przysiadła do wypisania recepty. Reakcja na słońce, nie może się pani opalać, jasna karnacja, podatna na słoneczne uczulenia bla-bla czyli wszystko co juz wiem i czego nie przestrzegam.
- No dobrze, to przepisuję dwa leki, jak jeden nie pomoże to proszę zacząć używać drugi.
Super, super, więc zostanę uleczona, wyszłam z uśmiechem, po czym nagła myśl „No ale jak to, skoro jeden nie pomoże to potem drugi, a jak pierwszy pomoże to na co mi ten drugi?” Idę do apteki i pytam pani, który lek by poleciła, który uważa za lepszy to ja kupię tylko ten jeden, a pani w aptece mówi:
- Ale ten jeden lek jest przeciwuczuleniowy a ten drugi to na pryszcze…
Ech, ale to nic, kiedyś pani Laryngolog na zapalenie ucha przepisała mi lek przeciw woskowinie… niech żyje polska służba zdrowiu :-)


Przychodzi gruba baba do lekarza i pyta:
- Jak mogę skutecznie schudnąć?
- Musi pani zacząć jeść dupą!
Po miesiącu przychodzi baba bardzo chuda i dziwnie dupą kręci.
Lekarz pyta:
- Dlaczego tak dziwnie kręci Pani dupą?
- Bo gumę żuję!
*
Przychodzi baba do lekarza i skarży się, że z tym starym już nie jest tak jak wcześniej.
- Próbowaliście już z Wiagrą? - pyta lekarz - Musi pani po kryjomu mężowi do kawy zamieszać.
Za trzy dni przychodzi baba znów do lekarza.
- I co pomogło?
- Nie panie doktorze. To było straszne.
- A co, co się stało?
- Mój mąż z brawurą zmiótł ręką nakrycie ze stołu. Zdarł z siebie, a potem ze mnie ciuchy i wziął mnie na stole.
- No to wspaniale. Tabletki pomogły.
- Tak panie doktorze. To był najlepszy sex jaki ja w życiu miałam, ale w Mc´Donaldzie nie możemy się więcej pokazywać.
*
Przychodzi baba do lekarza z kranem na czole i w ręce trzyma chipsy. Lekarz pyta:
- Co pani dolega?
- Kranczips
*
Wraca mąż ze szpitala gdzie odwiedzał ciężko chorą teściową i zły jak nieszczęście mówi do żony:
- Twoja matka jest zdrowa jak koń, niedługo wyjdzie ze szpitala i zamieszka z nami.
- Nie rozumiem - mówi żona - wczoraj lekarz powiedział mi, że mama jest umierająca!
- Nie wiem co on tobie powiedział ale mnie, kur*a radził przygotować się na najgorsze.

wtorek, 6 grudnia 2011

Przedświąteczny czas marzeń.

Święta kojarzą mi się nie tylko z prezentami,  pomarańczami, choinką, kolędami w radio i cudownymi smakami, na które czeka się cały rok, ale również z marzeniami. Kiedy zbliżają się Święta i Nowy Rok ludzie stają się bardziej marzycielscy i bujający w obłokach.
Przede wszystkim uważam, że trzeba marzyć, jest to jakby nasz ludzki obowiązek. A najlepiej marzyć o czymś nieosiągalnym, jak o gwiazdce z nieba czy posiadaniu skrzydeł. Już samo słowo marzenie brzmi tak słodko i urzekająco, że oczywistym jest, że zazwyczaj marzy nam się coś trudnego do zdobycia lub coś co przeciąga się w czasie. Szybko i łatwo osiągalne możemy zdobyć poprzez życzenia. Życzę sobie torebkę na Gwiazdkę i mam jeszcze życzenie, aby ta torebka była zielona z wieloma przegródkami. Ale marzy mi się aby ta torebka przynosiła mi szczęście.
Kochani, marzenia są piękne, marzyć to coś niezwykłego, gdy ktoś marzy to znaczy, że jest pełen nadziei, pasji i wiary. Marzenia mobilizują. Dają nam przysłowiowego kopa. Dzięki marzeniom działamy. Marzenia powodują, że... chce nam się żyć! Bo widzimy cel, widzimy to wymarzone światełko w tunelu dla naszego wymarzonego marzenia.
Marzeń w moim życiu było całe mnóstwo. Zawsze je mam, właściwie to żyję nimi.
A ponieważ to taki wdzięczny temat i chciałabym zakończyć radośnie i optymistycznie to może zacznę od tych marzeń niespełnionych. Otóż kiedyś marzyłam o tym, aby mieć jakiś talent. Chciałam pięknie śpiewać, malować, pisać, grać... cokolwiek, abym się w tym spełniała i mogła się udoskonalać w danym kierunku. A ja zawsze miałam pełno zainteresowań i nigdy w niczym tak naprawdę nie byłam dobra, zawsze było przeciętnie, tak sobie, może być. No to przeżyłam już 28 lat i chyba mogę śmiało stwierdzić, że marzenie się nie spełniło (ale jeszcze go nie porzucam, może za jakiś czas ktoś wymyśli nowiutką dziedzinę, w której okaże się, że jestem świetna i… utalentowana właśnie).
Kolejne moje marzenie to potrafić żyć chwilą. Przyznam, że jestem trochę życiowo nieśmiała i brak mi odwagi, aby czerpać z życia garściami. Przez to wiele tracę. To marzenie oczywiście jest do spełnienia, ale wymaga ogromnej walki z samą sobą, stąd też to marzenie raz wychodzi na prowadzenie a czasem zostaje daleko w tyle. Zresztą jak można marzyć o tym aby przestać być nudną marzycielką? Toż to sabotaż!
Ostatnie niespełnione i wciąż nie spełniające się marzenie – otóż jako dziecko marzyłam aby być dorosła, teraz kiedy dorosłam marzę, aby znów choć przez chwilę móc być dzieckiem.
A jakie marzenia mi się spełniły? Te bardzo życiowe, ale jednocześnie te, które nadają życiu sens i popędzają je dalej ku nowym marzeniom. Wymarzyło mi się szczęście, samodzielność i prawdziwa miłość. Właściwie czego chcieć więcej? Niestety (a może na szczęście) człowiek ma taką osobowość, że zawsze chce więcej i pewnie dlatego nie potrafimy ustać w ciągłym marzeniu o czymś lub o kimś, bo po prostu kochamy marzyć! Bez mocy marzenia życie byłoby po prostu nudne.

piątek, 25 listopada 2011

Niezawinione śmierci.

W 1988 roku na autostradzie w Oregonie zdarzył się tragiczny wypadek. Pewien farmer akurat wypalał pobliskie pola, kiedy wiatr zmienił kierunek i czarny dym zasnuł całą autostradę. W jednej chwili pasażerowie jadący autostradą mogli zobaczyć nie więcej jak przód maski swojego samochodu. Tego dnia na autostradzie panował tłok. Jeden z samochodów jechał pomiędzy dwoma wielkimi ciężarówkami. Nagle ciężarówka z tyłu wjechała na samochód, wybuchnął zbiornik paliwa, a uwięziona w samochodzie rodzina – małżeństwo i dwójka dzieci – spalili się żywcem. Ich ciała były tak zwęglone, że nie można było dokonać identyfikacji. Osobami w samochodzie była córka Williama Whartona, a także jego zięć oraz dwie wnuczki.
To nie jest recenzja, ponieważ nie potrafię recenzować czyjegoś bólu. Ale będzie to refleksja, bo ta książka na pewno daje do myślenia. William Wharton nie jest moim ulubieńcem, zachwycił mnie tylko „Ptaśkiem”, ale gdy dowiedziałam się, że w tak tragicznym wypadku stracił część swojej rodziny, a potem rozprawił się z tym w swojej książce postanowiłam się nią zainteresować. Autor widocznie potrzebował w pewien sposób zrzucić z siebie ciężar swojej przeszłości. Tym sposobem było napisanie książki „Niezawinione śmierci”. Wharton podzielił książkę na dwie części. W jednej wcielił się w postać swojej córki Kate, opisał jej życie oraz… śmierć. Tak, autor z całych sił starał się wyobrazić sobie ostatnie chwile swojej córki i opowiedział je w tej książce, a oto jak je przedstawił:

„Wyprzedzają nas samochody terenowe z olbrzymimi kołami sięgającymi dachu naszej furgonetki. Przed nami widzę coś, co wygląda jak żółta wstęga przecinająca w poprzek autostradę.
— Co to takiego, Bert?
— To właśnie to, o czym ci mówiłem. Palą ścierniska, a dym znosi nad drogę. To może być niebezpieczne.
Próbujemy zwolnić, ale inna osiemnastokołowa ciężarówka jest tuż za nami i prawie nam wjeżdża w tylny zderzak. Bert chce zmienić pas, ale nic z tego. Kolejny osiemnastokołowiec pędzi obok nas, a z drugiej strony jest tylko miękkie pobocze. Bert podkręca okno, żeby dym nie dostał się do środka. Włącza światła.
Najpierw powietrze robi się żółte, potem bursztynowe, a w końcu ciemnobure. Oglądam się do tyłu, żeby zobaczyć, co z dziećmi, ale widzę tylko tę olbrzymią, osiemnastokołową ciężarówkę, przylepioną do naszego zderzaka; właśnie zapaliła światła. Odwracam się — przez przednią szybę teraz już nic nie widać. Jest ciemno jak w tunelu. Bert dusi kilka razy na hamulec, chcąc dać znak ciężarówce za nami, żeby zwolniła. W tym momencie uderzamy, niezbyt mocno, w samochód jadący przed nami, po czym Bertowi udaje się zatrzymać furgonetkę. Ułamek sekundy później słyszę straszliwy chrzęst, niewiarygodny hałas, po którym następuje potężny wstrząs od uderzenia w tył furgonetki. Obracam się do dzieci i słyszę ich krzyk.
Nic już nie możemy zrobić.”

W drugiej części z kolei narratorem jest sam Wharton, opisuje on ból po stracie bliskich osób, sposób radzenia sobie z tą rozpaczą, a także… usilne próby znalezienia winnego. Pisarz opowiada o swoich nieudolnych próbach postawienia kogoś przed sądem i skazania go, może myślał, że w ten sposób odzyska spokój po tej rodzinnej tragedii?
Ta książka, ta historia, ten ludzki dramat, te niezawinione śmierci popychają jednak do myślenia. Bo w takim miejscu może znaleźć się każdy z nas albo ktoś blisko nas. Możemy być nie wiem jak ostrożni, ale są chwile kiedy po prostu znajdziemy się w nieodpowiednim czasie i miejscu. Myślę, że wielu nas miało już takie chwile grozy. Czy to na drodze, kiedy szaleniec z przeciwnego pasa postanowił wyprzedzić samochód, niezbyt dokładnie wymierzając naszą prędkość i w ostatniej chwili odbijając na swój pas. Czy to w czasie ogromnej mgły kiedy dla niektórych kierowców ważniejszy jest pośpiech niż własne życie. Czy w czasie ulewy, oberwania chmury kiedy to zamiast zatrzymać się, prujemy przed siebie mimo, że wycieraczki nie nadążają za spadającym deszczem. Takich chwil można kilka ze swojego życia wygrzebać i przyznajcie, że i w was drzemie czasami taki spieszący się szaleniec nie zważający na przykre  konsekwencje, wtedy się myśli „A co takiego może się stać?”
Ta historia uświadamia. I dzięki niej z wielką mocą dociera do człowieka jakie życie jest ulotne i jak w jednej chwili można stracić życie swoje lub życie bliskiego. Dlatego starajmy się czerpać jak najwięcej z tych chwil spędzonych z ukochanymi, aby później nie żałować straconych sekund, minut, godzin. Po prostu żyjmy obok lub z kimś, ale żyjmy i kochajmy tak, aby w przyszłości niczego nie żałować.

piątek, 18 listopada 2011

Thrillerowa uczta.

Ostatnimi czasy posilam swoje komórki mózgowe przede wszystkim książkami typu thriller/sensacja. Oczywiście nie tylko nimi, bo trzeba jednak zachować równowagę, ale co druga książka jest właśnie z tego gatunku. Wybrałam więc kilka najciekawszych tytułów i zrobiłam swój osobisty ranking thrillerów przeczytanych w ostatnich miesiącach. Zacznę od miejsca ostatniego :-)

6. "Dotyk zła" Alex Kava.
W małym miasteczku doszło do strasznych zbrodni - w brutalny sposób zamordowano kilku chłopców, a o ich zabicie posądzono Ronalda Jeffreysa, który zostaje skazany na karę śmierci. Sprawy komplikują się kiedy po jego śmierci w ten sam sposób ginie kolejny chłopiec. Morderca zabija z zaświatów czy pojawił sie doskonały naśladowca? Na to pytanie starają się odpowiedzieć szeryf Nick Morrelli oraz agentka Maggie O'Dell. 
Prolog zapowiada prawdziwą ucztę dla thrillomaniaków. Jednak im dalej brnie się w tą powieść tym większe rozczarowanie. Owszem, jest wciągająco i trudno w połowie odłożyć tą książkę, nawet jeśli jest się nie do końca usatysfakcjonowanym, ale brakuje tutaj pewnej energii. Wszystko jest przewidywalne, zbrodniarza można bardzo szybko zidentyfikować, główni bohaterowie są skopiowani z wielu innych książek tego gatunku, z którymi miałam już wczesniej do czynienia. Zawsze ten sam schemat. Przystojny casanova szeryf/agent/porucznik oraz piękna agentka/ofiara z trudną przeszłością. Oczywiście ta dwójka pała do siebie ognistym uczuciem, przed którym uciekają i nie chcą mu się poddać. Czyż nie jest tak w każdej książce z gatunku thriller/thriller psychologiczny?
Ta książka jest dla mnie rozczarowaniem, fatalni bohaterowie i bardzo słabo poprowadzona fabuła, choć sam temat ciekawy. A końcówka... no cóż, w zasadzie czytałam tą książkę do końca, ponieważ ciekawa byłam zakończenia, a kiedy poznałam zakończenie pożałowałam tej mojej ciekawości, trzeba było zrezygnować z czytania w połowie, niestety dla mnie książka przeciętna.

5. "Niewinny" Harlan Coben.

Matt Hunter w przypadkowej bójce zabija człowieka. Po wyjściu z więzienia układa sobie życie na nowo - żeni się z piękną Olivią, para spodziewa się dziecka. Jednak jak głosi hasło na okładce "Od przeszłości nie ma ucieczki", więc życie Matta zaczyna nabierać niesamowitego tempa: znika jego żona, jego samego ktoś sledzi, Matt jest głównym podejrzanym w sprawie o zabójstwo pewnej zakonnicy... a to dopiero początek dziwnych zdarzeń.
Harlan Coben jest typowym twórcą thrillerów. Jest zagadkowo, mrocznie, są zwroty akcji i jest tempo. W zasadzie jest wszystko. Do mnie jednak sposób pisania Cobena nie przemawia. Coben pisze zbyt chaotycznie, wprowadzani są bohaterzy, którzy zaraz znikają, aby pojawić się po dłuższym czasie. Kilka razy zdarzyło mi się wracać do pewnych miejsc w książce. Ale może tak miało być... może pisarz miał na celu uśpić czujność czytelnika, aby móc go później zaskoczyć? Mnie nie uśpił, rozwikłałam prawie wszystkie zagadki sama dość wcześnie, więc przy końcu zrobiło się nudno. Ale nie skreślam tego autora, wiem, że dla wielu jest on mistrzem thrillera więc z pewnością jeszcze po książkę jego autorstwa w przyszłości sięgnę.

4. "W ukryciu" Lisa Gardner.
Bohaterką ksiazki jest Annabelle Granger, która wraz z rodziną całe życie przed czymś (kimś) ucieka. Zmieniają miejsce zamieszkania, nazwisko, pracę. Problem polega jednak na tym, że Annabelle nigdy nie została wtajemniczona co takiego zagraża ich rodzinie. Kiedy zostaje sama postanawia prowadzić normalne życie. Wtedy w jej ręce wpada gazeta, a z pierwszych stron bohaterka dowiaduje się, że znaleziono masowy grób, a jedną z ofiar jest... ona sama.
Naprawdę dobra sensacja, ciekawa fabuła i zgrabnie poprowadzona akcja. Czytało sie płynnie i z ciekawością - kim właściwie jest główna bohaterka? Razem z nią odkrywamy jej własną tożsamość oraz przeszłość. Książka przyjemna, żadne arcydzieło, ale czyta się z lekością i trudno sie od niej oderwać. Moim zdaniem tylko zakończenie zostało zepsute, jakby autorce trudno było się zdecydować kogo wybrać jako tego złego i winnego, ale jako całokształt ksiażka robi dobre wrażenie.

3. "Labirynt" Catherine Coulter.
 Nastoletnia Lacey Sherlock jest obiecującą pianistką, kiedy jej siostra zostaje zamordowana przez seryjnego mordercę. Lacey postanawia zostawić w tyle marzenia o karierze muzycznej i wstępuje do FBI, aby na własną rękę schwytać zbrodniarza. Pomaga jej w tym szef Dillon Savich, jednak rozwikłać zagadkę śmierci jej siostry może tylko ona sama, gdyż musi jednocześnie odkryć sekrety własnej rodziny.
Bardzo dobry thriller!
Jest tutaj wszystko czego potrzebuje świetna lektura: akcja, tajemnica, romans i co najważniejsze książka posiada to, czego tak często brakuje we współczesnych thrillerach - poczucie humoru! Książkę czyta się niezywkle szybko, bo wciaga od pierwszych stron i do ostatniej trzyma w napięciu. Ciągła akcja, bohaterowie, którzy od razu wzbudzają sympatię, tajemnica, którą chce się jak najszybciej poznać.
Catherine Coulter ma świetne pióro, niezwykle lekkie i błyskotliwe. Tylko czemu tak mało żartów o Sherlocku?

2. "Odwet" Julianne Hoffman.
 Chloe jako studentka zostaje napadnięta w swoim domu i brutalnie zgwałcona. Dwanaście lat później pracuje w biurze prokuratora i prowadzi sprawę seryjnego mordercy, w sądzie okazuje się, że potencjalnym mordercą jest... jej oprawca z przeszłości.
Czytając tą książkę chwilami trudno uwierzyć, że napisała ją kobieta. Opisy są drastyczne, okrutne i... bez owijania w bawełnę. Opisując gwałt, sekcję zwłok czy wygląd ofiary brutalnego morderstwa autorka posługuje się fachowym słownictwem i używa tylko konkretnych określeń. Nie ma tutaj pieszczenia się z czytelnikiem - same suche fakty. To urzeka i szokuje. Dodatkowym atutem książki jest fakt, że Julliane Hoffman jest byłą panią prokurator, znającą doskonale przepisy oraz wszelkie kruczki i luki prawne. Ta książka jest profesjonalnym zapisem historii, która mogła wydarzyć się naprawdę. Piękna pani prokurator brutalnie zgwałcona w przeszłości nagle spotyka się w sądzie oko w oko ze swoim gwałcicielem. Gwałciciel jako oskarżony, pani prokurator jako oskarżająca. Czy coś dobrego może z tego wyniknąć? Książka pełna napięcia i pod względem zawartości bardzo profesjonalna. Mnie osobiście urzekł styl pisania Julianne Hoffman, były chwile gdy z obrzydzeniem bądź też niedowierzaniem odkładałam na moment książkę na bok, zaraz jednak do niej wracałam. Zupełnie inny thriller niż te, z którymi ostatnio miałam do czynienia dlatego wyjątkowo go sobie cenię i polecam.

1. "Trzy" Ted Dekker.
Kevin to młody student, inteligentny i zupełnie niepozorny. Nagle jadąc samochodem odbiera dziwny telefon. Rozmówca każe wyznać mu swój grzech, w przeciwnym razie w ciągu 3 minut wybuchnie bomba podłożona w jego samochodzie. Dla Kevina zaczyna się prawdziwe piekło...
Najlepszy thriller jaki przeczytałam w tym roku, a może najlepszy jaki przeczytałam kiedykolwiek... Świetnie poprowadzona fabuła, szokujące zakończenie, akcja mrożąca krew w żyłach. Conajmniej trzy sceny spowodowały u mnie szybsze bicie serca i prawdziwy strach, jakbym to ja znajdowała się w pomieszczeniu sam na sam z psychopatycznym mordercą. Wielu podejrzanych powoduje pewnego rodzaju nieprzwidywalność książki, w połowie przestałam właściwie typować winnego, czekając spokojnie na roztrzygnięcie. Koniec książki właściwie się już nie czyta, a pochłania. Autor mógłby sobie darować jedynie 3-4 ostatnie strony, po tylu ostrych i gorzkich stronach nagły przerost słodkości powoduje niestrawność.

środa, 9 listopada 2011

"Musimy porozmawiać o Kevinie" Lionel Shriver.

"Dramat rodzinny w najlepszym thrillerze psychologicznym ostatnich lat. Musimy porozmawiać o Kevinie to poruszająca powieść psychologiczna o trudnym macierzyństwie. Laureatka nagrody Orange Prize 2005.
Tytułowy Kevin - 14-letni chłopak z zamożnej amerykańskiej rodziny - bez szczególnego powodu zabił dziewięcioro kolegów ze swojej szkoły i dwoje dorosłych. Jego matka próbuje stawić czoła tej dramatycznej sytuacji i jednocześnie odpowiedzieć sobie na pytanie: dlaczego?"

Idąc do biblioteki i przechadzając się wśród półek wybieramy książki, które zainteresują nas tytułem, ciekawym grzbietem bądź też zobaczymy nazwisko znanego nam pisarza. Taką książkę wyciągamy z półki i szukamy opisu, który decyduje o tym czy książka ląduje pod pachą czy z powrotem na półce. Z książką Lionel Shriver było inaczej – wybrałam ją pod wpływem impulsu – dość gruba, więc rzuciła mi się w oczy, chwyciłam ją i zobaczyłam okładkę. Nie musiałam czytać opisu, żeby stwierdzić, że książkę z całą pewnością zabieram ze sobą do domu.
Nie boję się ciężkich tematów ani trudnego języka, nie boję się nudnych pierwszych 50 stron książki, jeśli tylko okaże się, że warto. A było warto, bo po przeczytaniu ostatniego zdania długo trzymałam książkę na kolanach, nie wspominając o tym, że w bibliotece rośnie już kara za przetrzymanie książki, bo wciąż jakoś nie mam serca jej oddać. A teraz muszę z kimś porozmawiać o Kevinie. O tym fikcyjnym Kevinie, ale także o prawdziwych „bohaterach”, takich jak Eric Harris i Dylan Klebold.
Tytułowy Kevin kilka dni przed swoimi 16 urodzinami wkracza do szkoły uzbrojony i dokonuje masowego mordu – zabija 9 uczniów oraz 2 dorosłych. Jego matka Eva próbuje w listach do swojego męża odpowiedzieć na pytanie dlaczego. Opisuje relacje Kevina z rodzicami, rówieśnikami a także z rodzeństwem od momentu urodzenia po dzień zbrodni jakiej się dopuścił, dzień który Eva symbolicznie nazywa Czwartkiem. Matka opisuje Kevina jako złego, okrutnego, przebiegłego i wyrachowanego chłopca. Ale czy dzieci rodzą się złe? Czy to możliwe, że dziecko rodzi się jako socjopata, psychopata, morderca? Według Evy, Kevin właśnie taki się urodził. Nie chciał ssać pokarmu, nie przestawał płakać, nie bawił się zabawkami tylko je niszczył, chodził w pieluszce do 10 roku życia... co ciekawe, zła w Kevinie nie widzi jego ojciec, który usprawiedliwia każde jego przewinienie, a nietypowe zachowania nazywa „dziecięcymi wybrykami”, z których Kevin na pewno wyrośnie. Lionel Shriver tak wyraźnie i żywo zarysowała każdą postać, że czytając książkę wściekałam się na ojca za obdarzenie syna tak ślepą miłością, oburzałam zachowaniem matki, która tak bezwzględnie oceniała swoje dziecko, a także poczułam współczucie do Kevina-socjopaty, który mimo dokonania tak makabrycznej zbrodni wzbudza sympatię (a może litość?)
Kiedy zdarza się taka tragedia, ludzie myślą tylko o ofiarach i ich biednych, pogrążonych w smutku i żalu rodzicach. Mało kto pomyśli o rodzicach zbrodniarza, o tym co muszą czuć, myśleć, przeżywać. Kto poczuje współczucie dla matki, która musi żyć z myślą, że wydała na świat mordercę? Kto jej pomoże uporać się z trudnościami, a także kto pomyśli, że również i ona straciła swoje dziecko. Mało kto zdaje sobie także sprawę jak trudno jest żyć z przyklejoną łatką „matka mordercy”. Ta książka przedstawia właśnie tą drugą stronę, jednak trudno nazwać tę stronę obiektywną. Eva pisząc listy do męża, szuka odpowiedzi tylko na jedno pytanie „dlaczego?” Odwiedzając Kevina w więzieniu dla nieletnich nie raz zadaje to pytanie synowi, wydaje jej się, że tylko on może udzielić jej odpowiedzi na to pytanie, jednak kiedy odpowiedź już pada, Eva wciąż nie dostrzega najważniejszego – nie widzi swojej roli, jaką odegrała w tej tragedii. Niechciane macierzyństwo, obwinianie syna o zakończenie kariery zawodowej, brak jakiejkolwiek chęci porozumienia się z chłopcem (a nawet jeśli chęci się pojawiały to był to tylko słomiany zapał, który gasł jak tylko natrafiła na pancerz i mur). Eva nie chciała mieć dzieci, ale kiedy już się na nie zdecydowała marzyła o słodkim, spokojnym bobasku, który będzie jej pozwalał przesypiać noce, który będzie ją rozbawiał radosnym szczebiotaniem i będzie się do niej tulił podczas burzowej nocy. Kiedy urodził się Kevin – płaczący i niespokojny – oceniła to jako złośliwość, wrogość i nienawiść skierowana do niej. A przecież to było tylko dziecko potrzebujące zapewne miłości oraz troski i jak nikt potrafiące rozpoznać fałszywe i wymuszone zainteresowanie, jakim obdarzała je matka.
Jeśli siedzicie w domu i narzekacie na nudę to naprawdę polecam książkę Lionel Shriver "Musimy porozmawiać o Kevinie". Jak tylko przebrniecie przez pierwsze 50 stron to zapewniam, że później będzie trzeba siłą was odciągać od lektury i na pewno nie będziecie żałować poświęconego jej czasu. Warto przeczytać, bo podczas czytania nasuwa się mnóstwo ciężkich pytań . I kiedy zaczynamy sami odnajdywać odpowiedzi na niektóre z nich, autorka podsuwa nam mocne, zaskakujące zakończenie, które na pewno każdego wbije w fotel i sprawi, że długo nie będziecie mogli o tej książce zapomnieć, a co najważniejsze... z pewnością będziecie chcieli porozmawiać o Kevinie.
A najgorsza jest świadomość, że książka nie jest całkowitą fikcją, na pewno nie z rodzaju fantasy, jest po prostu thillerem, częściowo oparta na prawdziwych wydarzeniach. Bo czyż w dzisiejszych czasach „masakry w szkołach” to nie powszechność?

Stany, szkoła Columbine, rok 1999 – dwójka 18-latków Eric Harris i Dylan Klebold wchodzą na teren szkoły z bronią palną i zabijają 12 rówieśników i 1 nauczyciela, 24 rannych. Na końcu popełniają samobójstwo. Obaj chłopcy uzdolnieni i nadzwyczaj inteligentni, obaj pochodzący z dobrych rodzin. Podobno podczas ataku jeden z napastników krzyczał: "To jest to, co zawsze chcieliśmy zrobić. To jest świetne!". Do popełnienia zbrodni przygotowywali się rok czasu, gromadząc broń i eksperymentując z ładunkami wybuchowymi. Dlaczego nikt nie zareagował?
Finlandia, szkoła Jokela, rok 2007 - 18-letni Pekka-Eric Auvinen zabija 8 osób w swoim liceum, w tym dyrektorkę, następnie strzela sobie w głowę. Podobno desperat zapowiadał atak w Internecie. Dlaczego nikt nie zareagował?
Niemcy, szkoła Albertville, rok 2009 - 17-letni Tim Kretschmer zabija 15 osób. W szkole uchodził za grzecznego i niepozornego. Podobno kilkanaście godzin przed atakiem napisał na forum: "Mam broń. Usłyszycie o mnie jutro. Zapamiętajcie nazwę miejsca: Winnenden". Dlaczego w tym przypadku nikt nie zareagował?

Mogłabym tak wymieniać, w Ameryce masakry w szkołach to powszechność, już nie zajmują nawet pierwszych stron gazet. Jak myślicie co siedzi w głowach takich uczniów, którzy budzą się rano i myślą „a co tam, dziś powystrzelam paru kumpli, będzie fajnie”? Jak to możliwe, że często są to nieprzeciętnie inteligentni uczniowie, że czasem swoją zbrodnię planują miesiącami zanim wcielą ją w życie? Pomyślicie, że ci chłopcy na pewno pochodzą z patologicznych rodzin, otóż nie... najczęściej wywodzą się z tzw. „dobrych domów”, mieszkają w spokojnej dzielnicy, rodzice mają dobrze płatne prace. Co takiego skłania tych nastolatków do takiej zbrodni? Czy to wina rodziców – ich brak zainteresowania dzieckiem? Czy to wina dziecka i jego złej natury? Czy to wina rówieśników, którzy wykazują się coraz większym okrucieństwem? Czy to wina społeczeństwa, które promuje brutalność i aprobuje przemoc w bajkach/filmach/grach? Czy to wina prawa, które nie ogranicza dostępu do broni i materiałów wybuchowych?
Zastanawiam się czy ten problem dosięgnie również kiedyś nas...?
Nasuwa się tyle pytań i niestety podejrzewam, że istnieje również tyle samo różnych odpowiedzi. A najważniejsze z pytań to chyba: jak można zapobiec takiej tragedii?

Tą recenzję dedykuję mojej przyjaciółce listopada 2011r. GOLDIE, która po moich prawie 2letnich namowach, w końcu uległa i książkę przeczytała, a po kilku jej Smsach wiem że nie było łatwo :-) Już nie mogę się doczekać naszych rozmów o Kevinie...
Przy okazji wspomnę jeszcze, że właśnie dziś dowiedziałam się, że na podstawie książki nakręcono film, światowa premiera odbyła się w maju tego roku, w Polsce premiera w styczniu 2012, w rolę matki Kevina wcieliła się fantastyczna Tilda Swinton, a sam film zebrał bardzo pozytywne recenzje - juz nie mogę się doczekać aż go zobaczę, mam nadzieję, że przynajmniej dorówna książce!

niedziela, 6 listopada 2011

Ażurowy szalik na drutach - wzór Lace Ribbon Scarf.

Kiedy znalazłam wzór na szalik Lace Ribbon od razu zapragnęłam go mieć, mimo, że wzór wydawał się piekielnie trudny i dla mnie, jako początkującej również zdawał się być zwyczajnie niedostępny. Myślałam "Za wysokie progi". Na szczęście wrodzona ambicja i wielka chęć posiadania takiego szalika zmobilizowały mnie do działania, myślenia i rozwiązania jak się wydawało strasznie skomplikowanego schematu. Teraz, kiedy szalik jest gotowy i dumnie noszony, śmiało mogę napisać, że to jeden z prostszych wzorów, z jakim miałam do czynienia i już poluję na lepszą włóczkę, aby móc ten wzór powtórzyć. W tym przypadku użyłam włóczki Kotek (jednak do tego wzoru najlepsza jest raczej włóczka bardziej sztywna) oraz druty 4,5mm. Schemat składa się z liczby oczek 9n+8.


Szalik zaczerpnięty z tej strony: Lace Ribbon Scarf
Schemat również zaczerpnięty z tej samej strony, jednak jako, że legenda na stronie jest w języku angielskim, postaram się w miarę w ludzki i przystępny sposób przetłumaczyć oraz wyjaśnić sposób wykonania. I naprawdę, wierzcie mi, schemat tylko na pierwszy rzut oka może wydawać się skomplikowany, jednak zapewniam was, że  po przerobieniu kilku rzędów przestaniecie spoglądać na kartkę z rozrysowanym schematem. Oto on:

Moja leganda:
Biały kwadrat - oczka prawe na stronie prawej, oczka lewe na stronie lewej
Szary kwadrat - oczka lewe na stronie prawej, oczka prawe na stronie lewej
/ - dwa oczka przerabiamy razem jako jedno
\ - slip slip knit, czyli zsuń zsuń przerób - zsuwamy jedno oczko wkładając drut od spodu, zsuwamy drugie oczko w ten sam sposób (oba oczka zsuwamy bez przerobienia), następnie wkładamy na prawym drucie lewy drut od spodu obu oczek i przerabiamy je jako jedno, w razie wątpliowści podaję film instruktażowy pokazujący jak wykonać ssk: ssk
O - narzut
OO - po2jny narzut

Jeśli dopiero zaczynasz swoja przygodę z drutami to radzę rozrysować sobie na kartce ten wzór po swojemu i pozaznaczać oczka prawe i oczka lewe, bo wtedy widać wyraźnie, że na stronie prawej operuje się tylko oczkami prawymi, a na stronie lewej tylko oczkami lewymi. Jedynym wyjątkiem jest na stronie lewej wyrobienie podwójnego narzutu, który należy przerobić jako pierwsze oczko lewe i drugie oczko prawe, także lewą stronę wyrabiamy oczkami lewymi, a kiedy dochodzimy do po2jnego narzutu, należy pamiętać, że pierwszy narzut to oczko lewe, a drugi narzut oczko prawe, potem znów lecimy z robótką oczkami lewymi. Poza tym 2 pierwsze i 2 ostatnie oczka to zawsze są oczka prawe. A sam schemat mimo, że bujnie rozrośniety to tak naprawdę powtarzające się rzędy, które po kilku wyrobieniach zapadają w pamięć.


piątek, 4 listopada 2011

Mitenki na drutach wykonane metodą magicznej pętelki, czyli Magic Loop.

Wykonanie rękawiczek oraz skarpetek zawsze było dla mnie wielkim wyzwaniem, ponieważ użycie 4-5 drutów na raz wymaga nie tylko precyzji i cierpliwości, ale przede wszystkim doświadczenia. Okazało się jednak, że w moich starych drucianych zapasach znajduje się jeden kompet drutów na żyłce, więc zdecydowałam porwać się na wykonanie rękawiczek bez palców, czyli mitenek metodą magicznej pętelki. Oj, wiem brzmi niezwykle wzniośle, tak bajkowo, ale coś w tym jest, ponieważ metoda magic loop jest dla mnie bajkowym wybawieniem i tak szczerze nie wyobrażam sobie, żebym miała jeszcze kiedykolwiek starać się coś wydzieragć równocześnie na 4-5 drutach skoro można to samo zrobić na dwóch połączonych jedynie żyłką.
Kiedy zdecydowałam się zrobić mitenki tą metodą nie miałam o niej zielonego pojęcia (naprawdę!), wiedziałam jedynie, że musi być magiczna skoro z dwóch drutów na żyłce można wyczarować piękne rękawiczki, w których nie widać połączeń. Jeśli komuś wydaje się, że ta metoda jest trudna czy nie do nauczenia się, może zbyt skomplikowana, to zapewniam, że wystarczy chwila skupienia i kilka rządków praktyki. Oczywiście zanim zaczęłam sama kombinować z tą żyłką posłużyłam się filmikiem instruktażowym na niezastąpionym youtube. Ja korzystałam z tej lekcji:

Filmik jest idealny dla osób rozpoczynających swoją przygodę z magic loopem, ponieważ w bardzo dokładny sposób pokazane jest jak trzymać druty, co robić aby robótka się nie przekręcała i aby dziergać po właściwej stronie. Kilka prób i można spokojnie rozpocząć robótkę bez zaglądania do youtube.
Mitenki, które widać na zdjęciach poniżej wykonałam najproścej jak się dało, ponieważ to moje pierwsze próby z magic loopem, więc wolałam nie szaleć, a jak na pierwsze wyroby poszło chyba całkiem nieźle.


Do tych mitenek nabrałam 36 oczek, tak aby po podzieleniu oczek na pół wyszła liczba parzysta (wychodzi po 18 oczek) - ułatwia to przerabianie ściągacza. I tak na początku leciałam ściągacz 2 oczka prawe, 2 oczka lewe... Kiedy ściągacz był gotowy zmianiłam kolor i przerobiłam już tylko oczkami prawymi, cztery ostatnie rzędy to oczka lewe, dzięki którym wykończenie jest ładne i schludne. Druty 3mm, natomiast włóczka Kotek (której osobiście nie polecam, choć dla osób początkujących - czyli takich jak ja - jest idealna, jednak na poważniejsze wyroby jest jednak zbyt słaba, szybko mechaci się, strasznie obłazi i po kilku noszeniach wygląda "nie-świeżo" ). Zaraz po mitenkach dwukolorowych na druty weszła włóczka fioletowa:

Mitenki wykonane identycznie jak poprzedniczki, tyle, że na druty nabrałam 32 oczka (czyli przy użyciu magic loop po 16 oczek na drut). Jeśli chodzi o wyrabianie kciuka to okazało się, że jest tyle metod i możliwości, że strasznie trudno było wybrać tą najlżejszą i najwłaściwszą dla początkujących, ale dokonałam wyboru i jak się okazało słusznego, ponieważ kciuk będę wyrabiała już zawsze tylko tą sprawdzoną metodą. Jaką? A to innym razem, gdy przy okazji dziergania kolejnych mitenek zrobię odpowiednią sesję fotograficzną krok po kroku w jaki sposób wykonać kciuk. I to pewnie już niedługo, bo mitenki są w użyciu już od jakiegoś czasu i jak wspominałam z powodu użycia mało wytrzymałej włóczki Kotek, mitenki prezentują się mało atrakcyjnie.


piątek, 21 października 2011

Pyszna babka czekoladowa - przepis.

W moim rodzinnym domu wszyscy zajadali się dwoma rodzajami ciast: drożdżowym i z owocami. Kiedy ja zaczęłam piec do zajadania się doszło ciasto czekoladowe, zazwyczaj w postaci babki. Ta babka to był właściwie taki eksperyment, ponieważ ja lubię czekoladę tylko i wyłącznie w postaci… czekolady. Wszelkie czekoladowe wyroby są dla mnie nie do przełknięcia. Babkę czekoladową jednak przełykam i to z wielką ochotą, więc kiedy wczoraj Połówka zażyczyła sobie ciasta, a potem zaczęła kręcić nosem na moje ciastowe propozycje, a błysk w oku dostrzegłam dopiero gdy powiedziałam „coś czekoladowego, piernik, murzynek?” stało się jasne, że trzeba wziąć się za babkę czekoladową, której nie robiłam już od kilku lat. Na szczęście wyszła tak dobra jak pamiętam, miękka i puszysta, w smaku lekko czekoladowa, ponieważ w moim składzie czekolady daję w zasadzie minimum.


Oto składniki:
- 120g gorzkiej czekolady (jeśli babka ma być mocno czekoladowa to można dać od razu 2 tabliczki) (1)
- 3 łyżki mleka (przy 2 tabliczkach czekolady dodać 5 łyżek) (1)
- 150g miękkiego masła (2)
- 1/2 szklanki cukru (2)
- 3 jajka (2)
- 1 i 1/3 szklanki mąki (3)
- 2 łyżeczki proszku do pieczenia (3)
- 1 łyżka kakao (3)

Czekoladę z mlekiem (1) rozpuścić w kąpieli wodnej. Do kąpieli wodnej potrzebne są dwa garnki – większy i mniejszy. W większym garnku gotujemy wodę, składniki wrzucamy do mniejszego garnka i stawiamy go na wodzie w garnku większym. Rozpuszczamy czekoladę mieszając. W ten sposób czekolada ładnie się rozpuszcza i nie dochodzi do jej zagotowania. Czekoladę należy wystudzić, ja w tym celu również używam kąpieli wodnej, lecz odwrotnej – do garnka większego wlewam zimną wodą i wsadzam w nią garnek mniejszy z czekoladą, od czasu do czasu mieszam, aby czekolada za bardzo nie stwardniała. W międzyczasie miksujemy masło z cukrem, a następnie dodajemy pojedynczo po 1 jajku (3). Do zmiksowanej masy wlewamy wystygłą czekoladę. Na końcu mieszamy w osobnej misce mąkę, proszek do pieczenia i kakao (3) i wsypujemy do czekoladowej masy. Miksujemy ok. 10 minut.
Masę wylewamy do keksówki lub kominka i pieczemy przez 50 minut w temperaturze 180 stopni.
Babka z tych składników, które podałam wychodzi lekko czekoladowa, jednak jeśli ktoś woli więcej czekolady zawsze można zwiększyć masę czekoladową, można do babki dodać kawałeczki czekolady, a nawet oblać babkę czekoladą. Mnie babka pięknie popękała i jak wspomniałam jest miękka i puszysta.

Dodam, że wspaniale smakuje z kakao. SMACZNEGO.

piątek, 14 października 2011

Zakopower "Boso". Muzyczna podróż pełna refleksji.

Zakopower póki co dotrzymuje słowa i wydaje płytę co dwa lata, ich najnowszy czwarty album, a trzeci studyjny pojawił się w połowie roku i prawie jednocześnie zespół zaczął zbierać za płytę oklaski i nagrody. W tym momencie płyta osiągnęła już status prawie podwójnej platyny, a jak wiemy doskonale w czasie rządów Internetu jest to nie lada osiągnięcie. Porównując trzy studyjne płyty zespołu można niewątpliwie zauważyć postęp. Pierwsza „Musichal” była typowo góralskim przedsięwzięciem, w całości zaśpiewana gwarą, słychać na niej Zakopane i Kościelisko… Druga płyta „Na siedem” była już krokiem w inną stronę, trochę gwary, trochę polszczyzny, pojawiają się inne instrumenty i różne wpływy, jest miastowo i słychać Warszawę. Natomiast na płycie „Boso” to już słychać cały świat. Aż boję się pomyśleć, co usłyszymy na kolejnej…
Albumy ambitne zawsze poznaję po fakcie, że trudno mi zapamiętać teksty piosenek, długo nie mogę rozpoznać ich melodii i kolejności. Poznanie płyty „Boso” zajęło mi dużo czasu, a jeszcze więcej czasu zajęło mi zrozumienie jej przesłania. A bo tak, ta płyta Zakopower niesie z sobą przesłanie. Muzycy już wcześniej zapowiadali, że będzie to płyta refleksyjna i bardziej melancholijna. Słuchacze docenili piosenkę promującą album, czyli „Boso”, która od wielu miesięcy nie schodzi z list przebojów. Sama piosenka mimo rytmu porywającego do tańca i zabawy jest nawoływaniem do ludzkiego rozsądku. Muzycy próbują przekazać nam, że przywiązanie do świata rzeczy materialnych nie ma żadnego sensu, bo po śmierci zostaniemy z niczym, więc czy nie lepiej za życia skupić się na pielęgnowaniu stosunków międzyludzkich? Równie przejmująca jest piosenka zamykająca płytę pt. „Poduszki” – to piosenka, która przy pierwszych przesłuchaniach nakłania do rytmicznego poruszania się i pogwizdywania, lecz po przesłuchaniu tekstu człowiek zamiera za chwilę i popada w zadumę, ponieważ piosenka okazuje się być pewnego rodzaju pożegnaniem bliskiej osoby, opowiada o stracie najbliższego i sposobu na pogodzenie się z tym. Każdy kto kiedykolwiek stracił bliską osobę zrozumie doskonale przesłanie tej piosenki, ten smutek i rozpacz, a jednocześnie strach czy będę umiał żyć dalej bez tej osoby, jak sobie poradzić z jej odejściem na zawsze?…. („Kiedy pójdziesz spać, Pościel nam poduszki dwie, I z moich wad, Wciąż się jeszcze czasem śmiej”)
Tak, w tych piosenek jest dużo śmierci, jest dużo Boga, mnóstwo refleksji i pytań w próżnię. I cieszę się bardzo, że ta płyta właśnie została aż tak doceniona, bo myślę, że było to mimo wszystko wielkie ryzyko wydanie tak smutnej tekstowo płyty. Ludzie raczej teraz szukają prostych historii, nieskomplikowanych tekstów dających się łatwo zapamiętać i nie uderzających w to, czego najbardziej się boimy, czyli w przemijanie.
Mało kto również wie, że album „Boso” został nagrany na tzw „setkę” co oznacza, że zespół wszedł wspólnie do studia i nagrywano jednocześnie wszystkie instrumenty oraz głos, dzięki temu płyta ma zaostrzony dźwięk, trochę taki brudny, ale chyba bardziej naturalny. Zazwyczaj wygląda to w ten sposób, że nagrywane są po kolei poszczególne instrumenty, a na końcu podkładany jest głos. Jednak mimo, a może dzięki „setce” płyta „Boso” brzmi bardzo bogato, żywiołowo, mam wrażenie, że co chwila coś się dzieje, nie ma zastoju ani nudy. Do tego wszystkiego gdy doda się jeszcze różnorodne instrumenty, którymi pomagali sobie muzycy (a jest ich cała masa) można stwierdzić, że to płyta odważna i nagrana z przepychem, lecz w dobrym tego słowa znaczeniu.
Najbardziej komercyjnymi utworami na płycie i takimi pewnymi radiowymi hitami są w zasadzie tylko 2 piosenki: znane już doskonale ‘Boso” oraz „Tak, że tak” podejrzewam, że kolejny radiowy przebój. Na tym kończy się lista pewnych przebojów, reszta to podróż dla prawdziwych wybrańców, dla tych, którzy nie boją się trudnych tematów i posiadają tą odważną wrażliwość, która pomaga zrozumieć głębie tekstów, muzyki i tego co przekazują nawet pojedyncze instrumenty czy dźwięki. A mimo takiej pewnej monotonii tekstowej na pewno nie można stwierdzić, że jest tu monotonia muzyczna. Jest mocno i rockowo („Ludzie z kryjówek”, „Muzyka”), jest również piękna ballada „Chodnik w jednom stronę”, jest także wariacko w ‘Idzie holny”, ale także refleksyjnie w „Ku pamięci”.
Mateusz Pospieszalski, kompozytor i producent wszystkich płyt Zakopower fantastycznie wpasowuje się w nastrój panujący w zespole w danej chwili oraz doskonale wyczuwa stan, w jakim obecnie znajdują się chłopcy z zespołu. Również Bartosz Kudasik oraz Sebastian Karpiel-Bułecka piszący wspólnie teksty spisali się fantastycznie, bo nie jest łatwo pisać we dwóch, a im udało się połączyć swoje słowa w jednolite i uderzające w to, co istotne teksty.
Jedyną wadą tego albumu (według mnie) jest fakt, że człowiek, który w pełni wchodzi w ten świat „Boso” wraca z tej podróży pełen smutku i refleksji. Na pewno nie poleciłabym tej płyty osobie w stanie depresyjnym, natomiast osobom pozytywnie nastawionym do świata ta płyta może co jedynie popsuć trochę dnia. Czuje pewien niedosyt, a może jestem lekko rozczarowana, ponieważ tą płytą chłopcy negatywnie wpływają na dobre samopoczucie moje i pewnie wielu Polaków, ale oczywiście najważniejsze jest nie moje dobre samopoczucie, a fakt, że tą płytę nagrali tak, jak czuli i słychać, że oddali się temu całym sercem. A może i ktoś po przesłuchaniu tej płyty zwolni tempo lub zatrzyma się na chwilę, pomyśli i zdecyduje się zmienić coś w swoim życiu… oczywiście na lepsze?

czwartek, 13 października 2011

Przepis na oponki, całuski bez drożdży.

Całuski uwielbiam przede wszystkim dlatego, że wspaniale zastępują pączki, zawsze uważałam, że całuski to są pączki dla leniwych, a że miałam leniwą niedzielę to zamiast pączków zrobiłam wspaniale smakujące oponki. Wyszedł z tego mały bałagan co nawet zostało uchwycone na zdjęciu w drugim planie, mąka i szczątki ciasta trochę się walały później na stole i nie bardzo miał kto posprzątać, bo ja od razu zabrałam się za gorący przysmak, a później narzekałam na ból brzucha z przejedzenia. Dobra rada więc jest taka: najpierw po sobie posprzątajcie, a później bierzcie się za jedzenie :-)

SKŁADNIKI:
- 500g białego sera
- 3 jajka
- 3 łyżki ukwaszonej śmietany 18%
- 3 łyżki cukru
- opakowanie cukru waniliowego 16g
- 1 łyżeczka sody oczyszczonej
- 3-4 szklanki mąki
- 1 łyżka octu

Ser rozdziubać widelcem, dodać resztę składników, przy czym jeśli chodzi o mąkę to zacząć od 3 szklanek, a szklankę zostawić do podsypywania. Całość zagnieść, wiem wiem, cholernie się klei, ale trzeba to jakoś wytrzymać i powoli podsypywać mąkę aż ciasto przestanie się przyklejać do placów. Dalej wiadomo, ciasto rozwałkujemy i szklanką wycinamy kółko, następnie w środku mniejsze kółko kieliszkiem np.
Gotowe kółeczka wrzucamy do głębokiego rozgrzanego oleju, podsmażamy po obu stronach odsączamy z tłuszczu i posypujemy cukrem pudrem.
Mniam, pycha, palce lizać po prostu, SMACZNEGO :-)

poniedziałek, 10 października 2011

Adele "21". Przystawka dla wysublimowanego podniebienia.


Ostatnio o Adele jest chyba głośniej niż o Lady Gadze, kolejne single z płyty „21” lądują od razu na szczytach list przebojów. To jednak nie jest pierwszy album brytyjskiej piosenkarki. Pierwszy album „19” wydany w 2008 roku w swojej ojczyźnie został doceniony nagrodą Brit Awards, a za oceanem przyczynił się do zdobycia przez Adele prestiżowej nagrody Grammy. Dlaczego więc o tej młodej piosenkarce usłyszeliśmy dopiero teraz? Ano zapewne dlatego, że Adele idealnie wpasowała się w lukę na rynku muzycznym, a ta luka to zapotrzebowanie na kogoś o chrypie w głosie jak Amy Winehouse, kogoś równie mocno wzruszającego na koncertach jak Alicia Keys, kogoś porywającego tłumy jedynie swoim melodyjnym głosem niczym Celine Dion.
Słuchając płyty „21” odnoszę jednak wrażenie, że nie tylko talent wzniósł młodą piosenkarkę na szczyt, ale również i przypadek. Ta płyta nie jest genialna, na pewno nie jest odkrywcza i nie dla każdego smakosza muzyki jest daniem głównym wieczoru. Dla mnie jest jedynie przystawką, dzięki której nie mogę się doczekać głównego punktu wieczoru. Ale również przystawką, która po kilku kęsach zaczyna źle smakować, ponieważ płyta „21” po dłuższym zasłuchaniu męczy i irytuje. Za dużo jest w niej pomieszania stylów – R&B, soul, dance i country? Sama piosenkarka utwór promujący płytę określa jako "mroczne bluesowe gospelowe disco" (???). Przyznaję, są utwory niezwykle piękne i poruszające, szczególnie, gdy wiemy o czym Adele śpiewa, są utwory rytmiczne i w miarę wesołe, ale są również niestety utwory niezwykle słabe, tzw. „zapychacze” płyty i psujące mój cały pozytywny odbiór płyty.
Ostatnio bardzo modnym jest pisanie osobistych piosenek o miłości, rozstaniu, porzuceniu. Coraz częściej zranione osoby zamykają się w czterech ścianach i piszą smutne, rozdzierające piosenki pełne cierpienia, żalu i rozpaczy. Tylko czy aby ta rozpacz w nadmiarze nie zaczyna trochę razić? Mnie tak, muszę przyznać, że mam dość smutnych ballad opowiadających o nieszczęśliwej miłości twórczyni tego wzruszającego dzieła. Może dlatego też na płycie „21” uważam, że najsłabszymi punktami są ballady. Owszem, Adele ma kawał głosu, ale gdy używa go do tak rozdzierającej manifestacji uczuć ja osobiście odbieram to jako parodię, jak teatralny gest, który ma sprawić, że słuchaczowi zmokną oczy. Mi nie mokną, wprost przeciwnie, te smutne ballady bardzo mnie irytują, nie czuję w nich magicznej mocy wzruszania. Mam tutaj na myśli przede wszystkim dwa utwory „Turning tables” oraz „Don’t you remember?” Również cover piosenki „Lovesong”  zespołu The Cure jest jednym z najgorszych coverów, jakie w swoim życiu słyszałam – jako fanka pierwotnej wersji zawsze podchodziłabym do każdej przeróbki tego utworu sceptycznie, ale i tak nie zrozumiem jak Adele mogła z tej piosenki zrobić coś tak mdłego i zupełnie bez wyrazu.
Przyznam się również do tego, że nie lubię utworu promującego płytę czyli „Rolling In the deep”, za to „Set fire to the rain” oraz „Rumour has it” są balsamem dla mojej duszy i pobudzają moje muzyczne kubeczki smakowe. Pomiędzy tymi utworami znajdują się równie mocne przeboje jak równie słabe „zapychacze”. Może dlatego przebrnięcie przez płytę od A do Z graniczy z cudem, gdyż co chwila mam wielka ochotę przełączyć na następny utwór, a gdy jednak uda mi się płytę wysłuchać do końca czuję się zmęczona, wyczerpana i mam ochotę włączyć na słuchawki antidotum (a najmilszym jest płyta Alicii Keys „The Element od Freedom”, ale to innym razem).
Mimo tych gorzkich słów, które użyłam wyżej, nie uważam płyty „21” za słabą, choć myślę, że została ona przeceniona, a jednocześnie płyta „19” zdecydowanie niezauważona. Bo „19” jest ciekawsza, bardziej jednolita i bardziej „jadalna”. W „19” słychać, że Adele ma sprecyzowany kierunek, którym wytrwale podąża, że muzycznie jest określona, dorosła i dojrzała. „19” to pewnego rodzaju odkrycie, coś co może i już było, ale nikt nie rozbrzmiał tego w ten sam sposób co Adele, a „21” jest trochę przekombinowana, proporcjonalnie ilość utworów dobrych do tych słabszych w zasadzie przechyla się na korzyść tych dobrych, więc zupełnie obiektywnie można ocenić tę płytę jako dobrą. Jednak również obiektywnie zaznaczam, że nie jest to płyta dla każdego degustatora dobrej muzyki, jest raczej dla osób o wysublimowanym podniebieniu.
Na końcu płyty w postaci bonusów otrzymujemy również dwa covery piosenek country, sama piosenkarka mówiła w wywiadach, że zainspirował ją do tego kierowca fan muzyki country, który woził ją na koncerty, a w radioodtwarzaczu ciągle słychać było piosenki tego gatunku. I muszę przyznać, że te covery wyszły bardzo ciekawie, więc może na kolejnej płycie („23”?) usłyszymy już zupełnie odmienioną Adele?…
Wiem, że pewnie nie jednej osobie się narażę, tym bardziej w czasie, gdy większość ludu rozpływa się nad bajecznym głosem Adele i magii jaką rozsiewa na koncertach, tylko, że ja ani nie odbieram jej głosu ani nie neguje tej magii. Bo Adele ma wspaniały głos, jest niewątpliwie utalentowana, a i o jej koncercie marzę od jakiegoś czasu, bo właśnie tej magii oczekuję w spotkaniu na żywo. I możecie się ze mną nie zgadzać i za głosem wielkich znawców powtarzać, że „21” jest arcydziełem i odkryciem, ja po prostu rozpoczynanie przygody z Adele od tej płyty nie polecam, radzę posłuchać w zaciszu domowym „19”, bo poznanie Adele powinno zacząć się właśnie tutaj, dwa lata wcześniej.

piątek, 7 października 2011

Dobrodziejstwa przedwyborcze.

Ostatnim numerem jeden wśród wszelkich poruszanych tematów jest temat nadchodzących wyborów parlamentarnych. Najciekawiej się teraz pisze o wyborach, w telewizji pełno twarzy i inteligentnych wypowiedzi polityków, na balkonach, blokach i murach uśmiechnięte lica kandydatów i każdy z nich pragnie, aby na niego/nią zagłosować.
Temat wyborów to również fantastyczna alternatywa dla popularnego tematu pogody. Teraz, gdy rozmawiamy z sąsiadem lub przypadkowo spotkanym znajomym i zapada krępująca cisza to można zamiast „Ale zimno się już robi, prawda?” spytać „A na kogo będziesz głosować?” Tutaj temat wyborów można nawet uznać za niejakie wybawienie, krępująca cisza zostaje wypełniona, a rozmowa ożywiona i odratowana.
W różnych środowiskach wrze. W pracy przy kawie rozmawia się o politycznych partiach, na rodzinnych niedzielnych obiadkach powstaje dylemat na kogo oddać głos, w tramwaju ludzie debatują czy warto glosować czy nie. W Internecie również jest to bardzo popularny temat – artykuły, wywiady, felietony – a pod spodem cudowne, anonimowe komentarze ociekające zawiścią, nienawiścią i budzące grozę w normalnie prosperującym człowieku.
Zbliżające się wybory, kandydaci i partie osaczają nas ze wszystkich stron. Szary obywatel, który jest zabiegany i zapracowany nie może nie usłyszeć o tym, że zbliżają się wybory, schorowani ludzie nie opuszczający swoich domów również nie mają prawa nie wiedzieć, że wkrótce trzeba wybrać, trzeba oddać swój jakże ważny dla społeczeństwa głos.
Ludzie dyskutują, kłócą się, dochodzi do politycznych przepychanek, rodziny obrażają się na siebie, małżeństwa się rozpadają, ogólnie chyba w naszym kraju nic nie wzbudza tylu negatywnych emocji co zbliżające się wybory.
Ja sobie jednak myślę, że wybory to super sprawa. W ostatnich tygodniach nie muszę zaprzątać sobie głowy trywialnymi sprawami, bo kandydaci są na tyle uprzejmi, że myślą za mnie.
I tak gdy idę do parku dostaję popcorn w torebce od członka partii PO, gdy idę rano do pracy członkini partii PiS częstuje mnie wyśmienitą kawą, a kiedy jestem na zakupach nie muszę myśleć w co je spakuję, bo zaraz dostaję super wytrwałą reklamówkę z podobizną członka partii SLD.
Nie rozumiem dlaczego Polacy w tym owocnym dla nas czasie czerpią jedyną przyjemność ze słownego kamieniowania, obrzucania błotem i rzucania wyzwisk oraz gróźb.
Dlaczego nie skupimy się choć przez chwilę, choć przez ułamek sekundy na rzeczach pozytywnych – studenci-ulotkarze mają możliwość dobrze zarobić, wszelkie drukarnie i firmy reklamowe mają pełne ręce roboty, więc i z ich dobrobytu warto się radować, nawet z czystego patriotyzmu wypada ucieszyć się ze szczęścia naszych rodzimych celebrytów, którzy dzięki wyborom będą mogli kupić sobie w końcu apartament w luksusowej warszawskiej dzielnicy, no a zwykły przechodzeń może w końcu porządnie zjeść, napić się pysznej kawki i zrobić beztrosko zakupy.
Także drogi obywatelu zatrzymaj się na chwile i pomyśl po co tępić pióro/łamać język/załamywać ręce skoro i tak jako szara jednostka nie zmienisz nic, ani rzeczywistości ani całej Polski, więc radzę zaparzyć meliskę, usiąść wygodnie w fotelu i rozkoszować się, delektować oraz czerpać jak najwięcej z tego wspaniałego dnia – jutrzejszej ciszy przed burzą wyborczą, kiedy to można w domowym zaciszu spokojnie przemyśleć czy smaczniejszy był popcorn czy wygra jednak pyszna kawa tak cudnie zaparzona…

piątek, 30 września 2011

Koncert Ani Wyszkoni - relacja z Koszalina Amfiteatr dn. 28.05.2011.

Do tej pory byłam na solowych koncertach Ani trzy razy: w Międzyzdrojach, Koszalinie i Dziwnowie. Ten środkowy koncert koszaliński wspominam jednak najlepiej, dlatego to właśnie jego relację postanowiłam zamieścić, mimo, że w Dziwnowie było już kilka zauważalnych, bardzo ciekawych zmian, a i teraz w momencie przewagi koncertów halowych nad plenerowymi nastąpiło kilka istotnych zmian repertuarowych.
Tak naprawdę wtedy w dzień koncertu nie miałam zbyt pozytywnego nastawienia na zabawę, byłam na nogach od rana, ciągle w podróży, w Koszalinie 3h przed koncertem, trzeba było podjechać do CH pozwiedzać sklepy (nieudane zakupy, więc dół), szybki obiad w McDonaldsie i dużo dużo kawy, potem Amfiteatr :-)
Ludzie zbierali się dość wolno, wydawało się, że Amfiteatr będzie zapełniony może w połowie, jednak kiedy po 20tej obejrzałam się do tyłu to buzia sama mi się otworzyła ze zdziwienia, tyle zobaczyłam ludu. Ludzie zaczęli się zbierać pod samą sceną, więc i ja do nich dołączyłam :-) Aleeeeeeeee blisko, powoli humorek wracał :-)
No i zaczęło się. "Graj chłopaku graj" - uwielbiam ten moment, gdy w rytm muzyki spada Ani kurtyna no i Ania w koronkowej czarnej sukience i te wspaniałe wysokie buty.
 Zaczęło się, ufff i nie wiem jakimi słowami opisać to co działo się później, Ania mówiła ostatnio w wywiadzie, że w pierwszych momentach koncertu już widać jaka jest publiczność i można stwierdzić jaki będzie koncert i tu rzeczywiście się to sprawdziło. Publiczność była wspaniała - ludzie tańczyli, bujali się, śpiewali z Anią, machali, klaskali, piszczeli, krzyczeli, wstawali, siadali, wiwatowali - publika była fantastyczna.
Oj tam, wszyscy byli fantastyczni - Ania wesoła, uśmiechnięta, Wojtek Klich szalony, dziewczyny w chórkach wariowały i tańczyły, wszyscy ze sceny zarażali energią i siłą, więc i ja szybko jej nabrałam :-)
Uwielbiam szalony taniec Ani przy "Bad romance", jej wywijasy przy "Puste słowa", to jak przeżywa podczas śpiewania "Fallin'", istne wariactwo przy "Raz raz raz dwa" i moc jaka towarzyszy "Sweet dreams".
Podczas piosenki "Pan i Pani" Ania zeszła ze sceny i zaczęła wspinać się po schodach Amfiteatru do ludzi siedzących w dalszych sektorach, ludzie skupiali się wokół niej i oczywiście śpiewali razem z nią. Ania zaskoczyła mnie tym, ale chyba najbardziej ludzi siedzących tak daleko, którzy nie spodziewali się nagle Ani tak blisko.
Potem Ania wróciła na scenę i zdjęła buty na brzegu sceny. W tym czasie 2 chłopaków (z tego co zauważyłam były %) zaczęło przedzierać się przez tłum krzycząc "My z obsługi idziemy po buty Ani Wyszkoni, proszę nas przepuścić!" Chwilę później nastąpiła "kradzież" buta Ani :-) Ania zauważyła to i podeszła do brzegu sceny chcąc odzyskać zgubę, jednak chłopak był nieubłagany i nie chciał oddać Ani buta! Ania odsunęła mikrofon i powiedziała z uśmiechem "Oddawaj" ale to też nic nie dało :-) (kurcze uśmiech Ani i nic nie dało - człowiek musiał chyba być z kamienia!) Chłopak chciał po prostu zrobić z Ani swojego Kopciuszka i nałożyć jej bucika własnoręcznie :-) Zawstydzona mina Ani - bezcenna :-)
Ania dwa razy mnie wzruszyła (przed Fallin i przy końcówce koncertu, gdy tak trudno było jej zejść ze sceny), wiele razy bawiła wraz z całym zespołem (w szczególności ukłony w stronę Wojciecha Klicha), a publiczność nie zawiodła.
No i była "Amelia", bardzo lubię ten najweselszy utwór na płycie, przy Amelii koncertowej świetnie się skacze i wariuje. Na szczęście nie było "Piosenki z plakatu".
Cieszę się, że byłam wcześniej na koncercie w Międzyzdrojach, bo mam porównanie - i mimo, że są na tych koncertach wspólne elementy to różna była energia, tą w Międzyzdrojach w miarę umiałam ubrać w słowa, tą w Koszalinie nie potrafię... Cieszę się również, że później miałam przyjemność być na koncercie w Dziwnowie, który miał z kolei swój klimat – deszczowy, a podczas występu Ania udowodniła, że nie jest typową gwiazdeczką i bawiła się razem z nami skacząc po deszczu i tańcząc w deszczu.
Na koncertach Ani jest świetna zabawa, Ania rewelacyjnie wygląda, dużo się uśmiecha, przeżywa muzykę, fantastycznie się rusza. Jeśli w niedługim czasie w twoim mieście odbędzie się koncert Ani Wyszkoni to się nawet nie zastanawiaj, bo jej koncerty to zawsze dużo zabawy, śmiechu i wzruszeń, a i po koncercie Ania zawsze czeka do ostatniego fana, rozdaje autografy i z cierpliwym uśmiechem pozuje do zdjęć.